W poniedziałek zgłosiłam się do szpitala, tak jak kazali na 7.30. Przyjęcie o 8-ej. Na oddziale na łóżko czekałam do 10.30. W końcu jakaś salowa przygotowała miejsce. Kazali czekać. Przyszła pielęgniarka i zrobiła wywiad. Poszła. Za jakieś 40 minut przyszła inna pielęgniarka i zaczęła na mnie krzyczeć, że w ogóle dlaczego tam jeszcze jestem, lekarz nie będzie na mnie czekał. Tłumaczyłam, że nie wiedziałam, nikt mi nie powiedział, że mam iść na badanie. Poszłam. Pod gabinetem czekałam pól godziny - lekarza nie było. Przyszedł ten sam co badał mnie kilka dni wcześniej. Powiedział to samo co poprzednio i kazał wrócić do sali i czekać. Znowu przyszła "przemiła" pielęgniarka. Czemu Pani nie czeka pod zabiegówką? Na co Pani jeszcze czeka? Było "bardzo miło". Poszłam. Stałam i czekałam na korytarzu. Obok gabinet do USG. Razem ze mną czekają ciężarne z ulicy na kontrolne badania. Opowiadają co juz kupiły, kiedy termin, jakie plany, jakie imię.... W końcu otwiera się sala od zabiegowego. Wywieźli jakąś kobietę po zabiegu. Do zabiegówki wchodzi się bezpośrednio z korytarza którym przechodzę pacjęci lekarze, personal, odwiedzający i ludzie z ulicy. W środku zabiegówki ogólne rozbawienie. Pod fotelem zabiegowym masa krwi po poprzednim zabiegu. Każą wchodzić. Przy mnie salowa sprząta i myje podłogę. Potwierdzili moje dane. Nikt nawet się nie spytał czy jestem na coś uczulona. Na szczęście zabieg odbył się pod narkozą. Obudziłam się na sali na łóżku. Pielęgniarka kazała spokojnie leżeć przez dwie godziny. Była obok moja Mama. Nikt z personelu, lekarzy, czy choć pielęgniarek nie przyszedł. Nikt nie spytał się jak się czuję. Po 2 godzinach przyszła sekretarka (!) z wypisem i L4 na 2 tygodnie. Na wypisie napisano: pacjentka wypisana w stanie dobrym (?), pouczona co do dalszego postępowania(?). Wizyta kontrolna u lekarza ginekologa za 2 tygodnie. Odbiór wyników za 3 tygodnie. Bardzo się zdziwiłam. Moja Mama poszła do pielęgniarek spytać się co dalej. Oświadczyły, że jeśli nic mi się nie dzieje to mogę iść do domu. Nikomu nawet nie chciał się kopnąć mnie w tyłek. Jak to lekarz wcześniej powiedział, posprzątali i reszta ich nie obchodzi. Ubrałam się, poszłam do pielęgniarek, żeby wyjęły wenflon i poszłam do domu. Kompletnie załamana. W jednym dniu straciłam dziecko i zostałam potraktowana razem z maleństwem jak śmieć. Mąż jest na delegacji. Zadzwoniłam powiedzieć co się stało. Przeszedł nad tym do porządku dziennego. Mama tylko wzruszyła ramionami - tak miało być......Żadnego wsparcia....
Trzeba próbować żyć nadal dla córci. Ona nic nie wie. Więc udaję, że wszystko jest dobrze. Śmieję się z nią, bawię, mimo, że serce krwawi, a dusza wyje. W nocy nie śpię. Nie mogę. Płaczę pod kołdrą do poduszki. Tak co dzień. Po kilku dniach Mama wpadła do pokoju: Przestań w końcu histeryzować i ryczeć. Zero zrozumienia...zero wsparcia...... Po dwóch tygodniach wróciłam do pracy. Wsparcie dostałam od własnego pracodawcy. Rozumiał mój stan psychiczny. Nic nie mówił, nie czepiał się. Był wyrozumiały we wszystkim.
W końcu uznałam, że bez wsparcia ze strony rodziny sobie nie poradzę. Zadzwoniłam do Ośrodka Interwencji Kryzysowej w Krakowie i umówiłam się na wizytę. Nie wiedziałam tylko co powiedzieć Mamie. Na szczęście sama zadzwoniła i zaproponowała żebym umówiła się z jakimś psychologiem. Powiedziałam, że już to zrobiłam.
Spotykałyśmy się przez 4 miesiące. Bardzo mi pomogła. Naprawdę polecam takie ośrodki. Mają dyżury całodobowe i wizyty są bezpłatne.
Przez dwa miesiące po zabiegu walczyłam o swoje zdrowie. Okazało się, że w trakcie zabiegu macica została bardzo niedokładnie wyczyszczona. Najpierw nie mogłam dostać miesiączki, a jak ją dostałam, to był to od razu krwotok. Wypływały fragmenty tkanek i kosmówki i olbrzymie skrzepy. Za nic nie chciałam wracać do tego szpitala. Przy pomocy mojej lekarki udało się z tego wybrnąć. W maju udało mi się zajść w kolejną ciążę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz